+12
Grzegorz Firlit 13 września 2016 20:30
Pomysł na tegoroczną wyprawę kiełkował mi w głowie długie miesiące. Kusił mnie Tour de Mont Blanc z Chamonix do Courmayeur, myślałem żeby dla odmiany odwiedzić Alpy austryjackie – Dachstein albo Grossvenediger. Kupowałem mapy, planowałem, wytyczałem marszruty i odkładałem do szuflady. Nie wiem co przeważyło, że zdecydowałem się na pokonanie Sentiero Roma w Grupie Berniny, po południowej, włoskiej stronie. Może przeważyła o tym chwila kiedy jakiś czas temu stałem na Przełęczy Publino w Alpach Bergamskich, spoglądałem na północ, a w głowie dźwięczało „muszę tam pojechać”, taka chęć sięgania za horyzont.

DZIEŃ 1

W taki sposób ponownie znalazłem się na Orio al Serio, podekscytowany, bo oto właśnie przede mną kolejna przygoda. Wybrałem się na szybkie zakupy w sklepie ze sprzętem turystycznym, niestety nie było butli do maszynki, której używam, więc musiałem zakupić komplet. W drodze na dworzec kolejowy przysiadłem w barze na espresso, podziwiając (i zazdroszcząc) niespieszny styl życia Włochów. Po chwili siedziałem w pociągu i obserwowałem powoli zbliżające się szczyty Alp. W Lecco spędziłem kilkadziesiąt minut, czekając na kolejny pociąg, co wykorzystałem na spacer nad Jezioro Como.


Lecco

Kolejna przesiadkę miałem w Colico, aby po kilkunastu minutach znaleźć się w miejscowości Novate – Mezzola. Jest to miejsce, skąd rozpoczyna się szlak Sentiero Roma. Na stacji wysiadłem sam, co ku mojej uciesze zapowiadało samotną wędrówkę. Bez ociągania obrałem właściwy azymut, po kilkuset metrach byłem już na końcu miejscowości, na parkingu gdzie kończy się droga, a zaczyna szlak pieszy do górskiej wioski Codera i doliny o tej samej nazwie. Przywitałem się z trzema Włochami w starszym wieku, którzy bacznie mi się przyglądali ze swoich krzesełek, jakby chcieli ocenić czy podołam trudom wędrówki jakie mnie czekają.


Novate - Mezzola

Wyruszałem z wysokości zaledwie 200 m n.p.m. Rozpocząłem mozolne wspinanie się po niezliczonych kamiennych stopniach. Spod nóg uciekały mi liczne jaszczurki, jedna mnie dość przestraszyła bo miała lekko 30 cm długości. Szybko zyskiwałem wysokość, a wraz z nią moim oczom ukazywał się coraz ładniejszy widok na Jezioro Mezzola. Wyruszanie na górską wędrówkę z włoskiej doliny ma w sobie taki plus, że oprócz zmiany pięter roślinnych, można obserwować praktycznie zmianę strefy klimatycznej. Śródziemnomorska roślinność powoli ustępowała gatunkom, do których moje oczy bardziej przywykły.


Lago di Mezzola


Lago di Mezzola

Na wysokości ok 700 – 800 m n.p.m. szlak wypłaszczył się i doszedłem do pierwszych zabudowań Codery. Jest to niezwykła miejscowość, która jest zamieszkana na stałe, a nie prowadzi do niej żadna droga przejezdna nawet dla samochodów terenowych.


Codera


Codera


Codera

Stanąłem przy górnej stacji linowej kolejki towarowej i po grubości rdzy na urządzeniach nabrałem przekonania, że nie była używana dobre 10 lat. Zastanawiałem się jak sobie radzą mieszkańcy, wtem usłyszałem hałas i niemal na mojej głowie wylądował helikopter, rozwiewając swoimi śmigłami wszystkie moje wątpliwości. Przy źródełku stwierdziłem, że pora i okoliczności są wymarzone na późny obiad. Wyciągnąłem zapasy, manażkę i zabrałem się do montowania kuchenki turystycznej. Jakie było moje zdziwienie i ogromne rozczarowanie, gdy się okazało że kupiłem palnik i butlę z innych systemów. Miałem 2 palniki i 1 butlę i nie miałem jak zagotować wodę. Nie wiem jak to się stało, ale musiałem być w Bergamo w niezłym amoku i mocno podekscytowany zbliżającą się przygodą, że nie zwróciłem uwagi na ten fakt. Zjadłem batona, uzupełniłem zapasy wody i ruszyłem dalej, w górę doliny. Na szlaku spotkałem tylko jednego turystę – Niemca o imieniu Thosten, który podążał w tym samym kierunku. Mijaliśmy się wielokrotnie, aby niemal równocześnie wkroczyć do schroniska Brasciadega.


Osada Brasciadega w Dolinie Codera

Gospodarz, dobrze po osiemdziesiątce, traktował nas wspólnie, mimo zapewnień, że jesteśmy solo. Uzgodniliśmy cenę, zostaliśmy ulokowani na pięterku, a gospodarz ochoczo zabrał się za szykowanie kolacji. Po szybkim prysznicu, delektowaliśmy się zimnym piwkiem, podziwiając widoki, wymieniając się planami i dzieląc wrażeniami z pierwszego dnia. Zostaliśmy zaproszeni do jadalni, gdzie czekała już para w moim wieku i dwie kobiety. Jak się okazało – sąsiedzi, znajomi gospodarza, którzy przyszli na wspólną kolację. Rozpoczęła się uczta. Na pierwsze danie zaserwowano nam zupę minestrone, z zapewnieniem że zrobiona jest z własnych warzyw i miejscowych ziół. Następnie na stole pojawiło się risotto z kurkami, a po nim, jako przysmak – smażone w panierce kwiaty cukinii. Wszystko w towarzystwie lampki rosso smakowało wyśmienicie. Każdy znał kilka słów w innym języku, więc „rozmowa” toczyła się w większości po włosku. Wieczór szybko mijał w niesamowicie przyjemnej i niezapomnianej atmosferze. Po włosku podziękowałem za kolację, zapewniłem że wszystko było pyszne i życzyłem dobrej nocy. Tymi kilkoma słowami wzbudziłem szczerą radość mieszkańców Codery. Po tym dniu spałem jak dziecko.


DZIEŃ 2

Kiedy się obudziłem, świt śmiało zaglądał przez okno, chociaż cała dolina skąpana była w cieniu. Gospodarz już czekał na nas ze śniadaniem, parzył kawę i pilnował, żeby mleko było ciepłe, ale nie wykipiało. Po typowym włoskim śniadaniu – sucharkach z dżemem i latte byłem gotowy do dalszej wędrówki. Minąłem schronisko Brasca, gdzie dolina zakręca w kierunku północnym, a mój szlak odbijał do lasu i znowu rozpocząłem mozolne wspinanie się przez las świerkowy. W miarę wysokości drzewa stawały się rzadsze, niższe i bardziej powyginane. Oznaczało to, że górna granica lasu jest już blisko.


Na Sentiero Roma


Val di Codera

Tak było, doszedłem na wypłaszczenie, gdzie znajdowały się resztki pasterskiej osady – Averta na wysokości 1957 m. Tutaj zdecydowałem się na pierwszy dłuższy wypoczynek. Pod stopami miałem całą dolinę i widnokrąg zamykały okoliczne trzytysięczniki. Spoglądałem pomiędzy nie, w kierunku wschodnim, gdzie znajduje się pierwsza przełęcz, którą miałem pokonać.


Averta 1957 m


Averta 1957 m

Po kolejnym odcinku, na rozwidleniu szlaków spotkałem Thostena. Wybrał krótszą drogę, prosto do schroniska, ja zdecydowałem się pokonać 2 przełęcze. Wspinaczka na pierwszą z nich – Passo del Oro 2574 m - była dość prosta, ale wyczerpująca. W końcu w ciągu 24 godzin pokonałem prawie 2300 metrów deniwelacji. Gdy stanąłem na przełęczy, rozejrzałem się po okolicznych szczytach, całe zmęczenie poszło w niepamięć. Adrenalina i endorfiny zabulgotały w żyłach, zrobiły swoje i byłem gotowy do dalszej wędrówki.


Passo del Oro 2574 m - widok w kierunku zachodnim


Passo del Oro 2574 m - widok w kierunku wschodnim

Niestety musiałem stracić kilkaset metrów wysokości, aby ponownie wspiąć się na 2598 metrów – Passo del Barbacan. Zastanawiałem się czy podjąłem dobrą decyzję, bo Thosten pewnie właśnie przekracza próg schroniska. Wątpliwości szybko uleciały wraz z orzeźwiającym podmuchem wiatru na przełęczy. Pod nogami miałem całą Valle Porceliozzo, a najwyższe szczyty otulone były delikatnymi chmurkami.


Passo del Barbacan 2598m


Cyrk polodowcowy Valle Porcelizzo

Ciężko było opuszczać to miejsce, ale czas uciekał nieubłagalnie, a czekał mnie najtrudniejszy technicznie odcinek z kilkoma łańcuchami. Pokonałem praktycznie pionowe zejście i znalazłem się w ogromnym cyrku polodowcowym, usianym granitowymi głazami. W oddali dostrzegłem budynek schroniska Gianetti (2534 m). Po godzinie wędrówki przez granitową pustynię zdawało mi się, że budynek jest cały czas tak samo daleko. Czułem w nogach dzisiejsze 1900 metrów podejścia.


Rif. Gianetti 2534 m

Zameldowałem się w schronisku, które było niemal pełne alpinistów i w mniejszej ilości wędrowców. Spotkałem Thostena i poznałem Jeroma z Francji. Spotkaliśmy się na kolacji. Jerom bardzo mnie zaintrygował, był uśmiechniętą, rozgadaną postacią. Z obsługą rozmawiał po włosku, ze Szwajcarami po francusku, a ze swoją dziewczyną po angielsku. Okazało się że Jerome pracuje przez 6 miesięcy w Chamonix jako animator z dziećmi, albo w kuchni w razie potrzeby. Przez kolejne 6 miesięcy jeździ po świecie, albo włóczy się po górach. Jest zakochany w Himalajach i Indiach. Wszystko co najlepsze jest „Indian style” lub Himalayan style” ;) Kupił jakąś szopę nad Jeziorem Como i od lat szykuje bungalowy dla backpackerów – cena już ustalona 5 euro. Jego dziewczyna to Ana z Rosji. Pochodzi z Karelii, poznali się przez internet i jak przyznał Jerome wybrał właśnie ją, bo z takiej dziczy na pewno musi lubić jego „crazy himalayan style”. Sala zrobiła się pusta, więc i my poszliśmy na zasłużony wypoczynek.

DZIEŃ 3

Pierwsi obudzili się alpiniści. Z czołówkami na głowach krzątali się po Sali, pakowali cały szpej i w pośpiechu opuszczali ciepłe schronisko. W większości ich celem był słynny Pizzo Badile 3305 m – mekka wielu wspinaczy. Ja bez zbędnego pośpiechu wstałem, gdy szczyty skąpane były już w śłońcu.


Rif. Gianetti 2534 m


Rif. Gianetti 2534 m


Rif. Gianetti 2534 m

Tego dnia czekał mnie najtrudniejszy technicznie odcinek z aż 4 przełęczami, ale za to bez tak dużej ilości podejść. Wkrótce dogonił mnie Jerome z Aną i praktycznie wędrowaliśmy razem. Z jednej strony kłóciło się to z moją koncepcją samotnego przeżywania gór, ale dobrze czułem się w ich towarzystwie. Z drugiej strony pomyślałem sobie, że może lepiej nie być całkiem sam na tych łańcuchach…


Pizzo Badile 3305 m


Punta S. Anna 3137 m

Wspólnie pokonaliśmy pierwszą przełęcz – Passo del Camerozzo 2765 m. Przewodniki rozpisują się, że jest to najtrudniejszy odcinek na szlaku i rzeczywiście szlak jest bardzo eksponowany i bez uprzęży kolana mogą się nie raz zatrząść.


Przed podejściem na Passo di Camerozzo 2765 m


Jerome i Ana podczas wspinaczki na Passo di Camerozzo 2765 m

Kolejne przełęcze, które pokonaliśmy to Passo Qualido 2647 m, Passo dell’Averta 2540 m i bezimienna na wysokości 2339 m. Zejście z ostatniej przełęczy było największym zaskoczeniem. Praktycznie pionowa skała, a haki mocujące łańcuchy były umieszczone rzadko, przez co należało jeszcze bardziej uważać.


One mają takie widoki na codzień


Passo Qualido 2647 m


Rzadki widok na tej wysokości


Na środku kadru ledwo widoczne schronisko Alievi 2385 m

Szczęśliwie dotarliśmy do schroniska Allievi 2385 m. Czym prędzej się zameldowałem, aby zrzucić plecak i zażyć rozkoszy prysznica. Jerome wybrał „crazy himalayan style” i postanowił rozbić namiot jak tylko zrobi się ciemno. Tak czy inaczej wieczór spędziliśmy razem. Następnego dnia miałem pokonać ostatni odcinek szlaku i zejść do San Martino. Na wieść o moich planach, Jerome bardzo się ucieszył, bo oni mieli takie same. Stwierdził, że nie ma potrzeby żebym szukał noclegu, bo możemy znaleźć zaciszne miejsce pod jakimś krzakiem, zrobić ognisko i spędzić fantastyczny wieczór. Dostałem zapewnienie, że w razie deszczu ja również zmieszczę się w ich namiocie. Grzecznie podziękowałem, ale zdecydowałem się dokończyć moją wędrówkę w samotności.

DZIEŃ 4

Tak jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po serdecznym pożegnaniu z Jeromem i Aną ruszyłem w kierunku Passo Val Torrone. Po godzinie wędrówki znalazłem się na skalnym grzbiecie. Moja przygoda powoli dobiegała końca i chciałem nacieszyć się widokami, tak żeby starczyły na kolejny rok.


Pizzo do Zocca 3174 m i Rif. Alievi


Grań oddzielająca doliny Qualido i Zocca


Na przełęczy Passo Val Torrone 2510 m

Po odpoczynku zacząłem kręcić się wkoło, bo nie mogłem znaleźć dokąd prowadzi szlak. Okazało się, że prowadzi pionowo w dół, wąskim żlebem. Miałem okazję jeszcze raz włożyć uprząż i nacieszyć się bliskością skały.

Zejście z Passo Val Torrone do Valle Torrone


Bezpiecznie zszedłem na dno żlebu i znalazłem się w pięknej dolinie Torrone. Powyżej dostrzegłem czerwony budynek biwaku Manzi-Pirotta i bardzo żałowałem, że nie będzie dane nocować tym razem w takim miejscu. Schodziłem powoli w dół, uważając żeby nie zgubić szlaku w trawie. Bez przerwy z tęsknotą odwracałem się ku granitowym szczytom. Czułem wielką satysfakcję i ogromną radość z minionych dni, że wszystko się udało, że dałem radę… ale gdybym miał chociaż jeden dzień więcej…


Valle Torrone


Valle Torrone


Valle Torrone

Przez ostatnie dni moje myśli zaprzątały podstawowe proste, sprawy – aby mieć odpowiedni zapas wody, żeby nie spaść ze skały, żeby dojść na nocleg przed zmierzchem… ale gdy znalazłem się pomiędzy drzewami, poczułem się bezpieczny, tak jakby mi się wszystkie klapki w głowie pootwierały. Myśli powędrowały do Wrocławia, co mnie czeka po powrocie do pracy, gdzie mam zadzwonić, co odłożyłem na potem… Starałem się odgonić te myśli, nacieszyć ostatnim dniem w dziczy. Po kilku godzinach znalazłem się na dnie doliny Val di Mello. Nad pięknym strumieniem dałem odpocząć zmęczonym stopom. Kolejną przerwę zrobiłem w schronisku Rasegna, gdzie stwierdziłem, że zasłużyłem na solidny posiłek. Zamówiłem typowe danie z doliny – „Polenta e carne”.


Osada Rasica w Val di Mello


Osada Rasica w Val di Mello


Polenta e carne

Ostatni odcinek Val di Mello pokonałem w towarzystwie wielu rodzin z dziećmi. Okazało się, że dolina przyciąga wielu weekendowych turystów. Nie ma się co dziwić, jest niesamowicie urocza.


Val di Mello


Val di Mello


Osada Panscer w Vall di Mello

W San Martino poszedłem sprawdzić rozkład i na przystanku spotkałem Jeroma i Anę. Powitanie było bardzo serdeczne. Szybko znalazłem pokój, ale mimo zmęczenia nie mogłem wyleżeć w łóżku, co chwilę podchodziłem do okna, żeby jeszcze raz spojrzeć na góry.


Widok z mojego pokoju na San Martino i Val di Mello


DZIEŃ 5

Po ostatnim śniadaniu na ziemi włoskiej byłem gotowy na powrót. Na przystanku przesympatyczna pani namawiała mnie na zakup biletu na busa, który kursuje do Vall di Mello. Niestety miałem zgoła odmienne plany, co nie przeszkadzało pogawędzić 10 minut (właściwie to pani gawędziła, a ja odpowiadałem pojedynczymi słówkami). Podobnie sytuacja miała się w autobusie. Jako że byłem jedynym pasażerem, kierowca dał mi do zrozumienia, że mam usiąść zaraz koło niego. Wszystko chciał wiedzieć - skąd, dokąd, a po co... Rozmawiał ze mną, witał się i pozdrawiał wszystkich mieszkańców Val Massino, a jednocześnie prowadził autobus po niesamowitych serpentynach. Nie przeszkodziło to przyjechać na dworzec w Morbegno 15 minut przed czasem. Dzięki temu zamiast czekać 2 godziny na kolejny pociąg mogłem ten czas zagospodarować np w Varennie nad Jez. Como.

Widziałem wiele miejscowości nad Lago di Gardą i Lago di Iseo i podobnie jak tamte Varenna mnie urzekła. To było piękne zwieńczenie mojej podróży. Spacerowałem wzdłuż nabrzeża, poleżałem na malutkiej kamienistej plaży, a kąpiel w jeziorze była błogosławieństwem. Czas uciekał, żal było opuszczać jezioro, ale nie mogłem odpuścić sobie spaceru ciasnymi uliczkami Varenny. Chodziłem z podniesioną głową, fotografowałem, podziwiałem budynki, zaułki do momentu kiedy na Piazza S. Giorgio zacząłem wpadać na ludzi i się o nich potykać. Wszyscy przystanęli i pstrykali zdjęcia czym tylko mieli. Rozejrzałem się i dopiero teraz dostrzegłem, że krążę pomiędzy trzydziestką zaparkowanych na placu maseratti...


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Varenna


Wróciłem na stację, aby dojechać do Bergamo. Miałem krótką przesiadkę w Lecco. Po wyjściu na dworzec przestraszyłem się, że zaspałem i obudziłem się gdzieś w Afryce i nie była to kwestia temperatury...

Na Orio al Serio zakończyłem tegoroczną podróż. Bardzo lubię to lotnisko, tylko dobrze mi się kojarzy, chociaż wolę na nim wysiadać... W głowie jeszcze buzują wspomnienia, migoczą krajobrazy, ale gdzieś z tyłu głowy, jakiś głos cichutko pyta - gdzie w przyszłym roku? i od razu podpowiada - może w Alpy...


Ślad mojej wędrówki


Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

anulkax7 19 października 2016 13:00 Odpowiedz
Świetna relacja! Szukam wprawdzie innej inspiracji do podróży z mamą, ale zdjęcia i opisy mnie zafascynowały, musiałam doczytać do końca :)
grzegorz-firlit 19 października 2016 13:04 Odpowiedz
anulkax7Świetna relacja! Szukam wprawdzie innej inspiracji do podróży z mamą, ale zdjęcia i opisy mnie zafascynowały, musiałam doczytać do końca :)
Dziękuję :) Z mamą to jeziora alpejskie wydają się idealne... Pozdrawiam.
maczala1 19 października 2016 20:40 Odpowiedz
Piękna wyprawa, piękne tereny, piękna pogoda, piękne zdjęcia, piękne opisy, piękne ... itd. :) Szczerze gratuluję i troszkę "zazdraszczam" bo niestety nie dla mnie już takie górskie wędrówki. Na szczęście jeszcze pozostają jeziora i miasteczka alpejskie. Rozbawił mnie opis włoskiego kierowcy busa i "afryki" na dworcu - normalnie czuję jak bym to widział własnymi oczami :)
fly12312 21 lipca 2018 22:05 Odpowiedz
Super relacja, możesz zdradzić jakie kartusze można kupić w Bergamo, bo Twoja akcja z dwoma maszynkami i jednym niekompatybilnym kartuszem jest tylko zabawna dla czytających.
grzegorz-firlit 23 lipca 2018 10:15 Odpowiedz
fly12312Super relacja, możesz zdradzić jakie kartusze można kupić w Bergamo, bo Twoja akcja z dwoma maszynkami i jednym niekompatybilnym kartuszem jest tylko zabawna dla czytających.
Zawsze kupowałem kartusze o symbolu CV i nigdy nie miałem z tym problemu, do czasu... ;) Tym razem miały być domani (jutro) :)